Nos Kleopatry.
felieton

Łódź 2023

„Gdyby nos Kleopatry był krótszy, inaczej wyglądałoby oblicze świata” powiedział Blaise Pascal. Ten aforyzm bardzo często można przytaczać w historii sportu.
Gdyby nie pech zawodnika, gdyby nie strzelony karny, gdyby nie błąd sędziego. Takie rzeczy dzieją się ciągle. Czasami też, indywidualne decyzje życiowe, podejmowane przez sportowców, mają wpływ nie tylko na ich życie, ale też dzieje klubów, które reprezentują, jak również na budowanie tożsamości ich kibiców. Przedstawię tu historię kilku legend ŁKS, które gdyby inaczej pokierowały swoim życiem, zubożyłyby naszą tożsamość.

Gdyby Władysław Król nie zmienił zdania i wyjechał z Łodzi zimą z 1936/37 roku, nasz świat mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Kto inny musiałby zająć miejsce największej legendy Klubu, inne nazwisko zdobiłoby fasadę stadionu przy alei Unii Lubelskiej nr 2. Byłby to Gałecki? Jezierski? A może ktoś jeszcze inny. Być może inny trener prowadziłby zespół do mistrzostwa 1958, ale czy by je zdobył? To także jest pytanie do rozstrzygnięcia dla pasjonatów historii alternatywnej.
Jesienią 1936 roku pan Władysław poprosił o wykreślenie z grona członków ŁKS, ponieważ zamierzał przenieść się na Śląsk, gdzie znalazł lepszą posadę. W Łodzi pracował jako monter w elektrowni, gdzie zarabiał 216 zł miesięcznie. W Katowicach miał podjąć pracę w hucie z pensją ponad 400 zł. Zamieszany w to był Klub Sportowy Dąb Katowice, który miał silną drużynę hokejową, a i jego piłkarze grali wtedy w I Lidze, choć skończyli tamten sezon w niesławie.

Król wyjechał do Katowic w grudniu. Zagrał w hokeja meczu sparingowym Dębu, później także w hokejowej reprezentacji Śląska. Co ciekawe, w związku z toczącym się śledztwem w sprawie próby przekupstwa, jakiego mieli dopuścić się piłkarscy działacze Dębu i spodziewanego zawieszenia tej sekcji przez PZPN, powstał projekt, aby Władysław Król nadal reprezentował ŁKS w lidze piłkarskiej, dojeżdżając na mecze, a Dąb jako hokeista. Chyba jednak taki układ nie przypadł nikomu do gustu i pan Władysław, sobie na chwałę, a nam na pożytek, powrócił do Łodzi, gdzie jego legenda mogła się już bez przeszkód rozwijać.

W bardziej współczesnych czasach w historii ŁKS,  miały miejsce podobne sytuacje. Co ciekawe, wszystkie dotyczyły zawodników, którzy dość mocno zapisali się w dziejach Klubu.

Pierwsza, miała miejsce w 1984 roku. 18 listopada tegoż roku ŁKS, posiadający młodą, niedoświadczoną drużynę, pokonał w Poznaniu aktualnego mistrza Polski Lecha 2:1. Po spotkaniu pojawiły się insynuacje, że wynik ten, to pierwsza rata, którą Kolejorz zapłacił za transfer Marka Chojnackiego. W przerwie zimowej z niepokojem czekaliśmy na wieści transferowe z Klubu. Zwłaszcza że „Chaczyk” rzeczywiście przestał się pojawiać na treningach. Jednak zarząd Klubu, pod kierownictwem najbardziej chyba rzutkiego działacza tamtych czasów, wiceprezesa Edwarda Gliszczyńskiego, odmówił zawodnikowi zwolnienia z Klubu i przenosin do Poznania. Pan Marek musiał więc wrócić do treningów i gry w ŁKS. Pozostał z nami na długie lata, stając się jedną z klubowych legend.

Druga, już dość głośna w skali kraju sytuacja, miała miejsce latem 1990. Gdyby sprawy potoczyły się po myśli GKS Katowice, nie moglibyśmy przez lata szczycić się najdroższym transferem zagranicznym w historii polskiej piłki. Wtedy to małżonki dwóch najlepszych ówcześnie polskich piłkarzy, Jacka Ziobera i Romana Koseckiego z Legii, wybierały już podobno zasłonki do swoich nowych mieszkań w Katowicach. Kilku poważnych i na ogół wiarygodnych dziennikarzy twierdziło, że zostały już podpisane jakieś dokumenty, a pieniądze przelane. Mimo to, dwaj znakomici skrzydłowi nie zagrali nigdy w barwach GKS. Utkwił mi w pamięci fragment pewnego artykułu napisanego kilka miesięcy później: „…Marian Dziurowicz, to chyba, najbardziej spolegliwy prezes ligowy. W jego klubowym sejfie znajdują się podpisane kontrakty Ziobera i Koseckiego, a zawodnicy ci nadal grają gdzie indziej…”.

Była to bardzo tajemnicza sprawa, być może warta teraz wyjaśnienia. Przecież wszystko się już dawno przedawniło.

Wreszcie ostatnia, najmniej kontrowersyjna sytuacja, miała miejsce latem 1995.

Odeszło wtedy z Klubu kilku doświadczonych piłkarzy. Wśród nich także Grzegorz Krysiak. Cały okres przygotowawczy przed sezonem, spędził w Zagłębiu Lubin. Pogodziliśmy się już z tą stratą, gdy niespodziewanie, podobno na godzinę przed meczem II kolejki z GKS Bełchatów, pan Grzegorz pojawił się na stadionie, podpisał nowy kontrakt z Klubem, przebrał się i wyszedł na rozgrzewkę. Na boisku pojawił się w drugiej połowie i strzelił jedyną bramkę meczu. Był to bardzo spektakularny powrót.

Gdyby jednak pozostał wtedy na Dolnym Śląsku, kto byłby teraz „naszym chuliganem”? Przypomnę tylko, że przed nim aspirował do tego miana Dariusz Podolski. Jednak podjęta przez niego dwa lata wcześnie decyzja, odarła go w oczach kibiców ze statusu „legendy”.

Jak widać, w świecie sportu zawsze dużą rolę odgrywał przypadek, czyjaś być może, emocjonalna decyzja lub jakieś tajemnicze siły, o których nie mamy pojęcia. Tylko my, kibice, trwamy na miejscu i czasami zbyt impulsywnie, kreujemy swoich idoli, albo obiekty niechęci, na podstawie tego, co nam przyniesie los.


Źródło informacji.
Zbiory prywatne

Autor.
WK

STRONY POŚWIĘCONE ŁKS ŁÓDŹ

Previous Next
Close
Test Caption
Test Description goes like this