Lucyna Krawcewicz
zawodniczka ŁKS Łódź 1966-1971
wicemistrzyni Polski, olimpijka

Sekcja.
Lekkoatletyka

Data urodzenia.
1938-03-14

Miejsce urodzenia.
Michalin

Kariera lekkoatletyczna.
Zanim trafiła do lekkoatletyki, uprawiała piłkę ręczną i siatkówkę. Jako lekkoatletka startowała w Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku w 1968, gdzie zajęła w finale rzutu oszczepem 12. miejsce. Mistrzyni Polski z 1965 i wicemistrzyni z 1964, 1967 i 1968. 24 razy startowała w meczach reprezentacji Polski (4 zwycięstwa indywidualne). Rekord życiowy – 54,84 m (1968).
W swojej karierze reprezentowała barwy następujących klubów:
– Zrywu Szczecin (1955-1957),
– MKS Kusy Szczecin (1958),
– AZS Szczecin (1959-1960),
– AZS Wrocław (1961-1965),
– ŁKS Łódź (1966-1971).

Kariera szachowa.
Jest także szachistką, mistrzynią Polski w szachach błyskawicznych z 1972 roku. W czasie swojej kariery ośmiokrotnie (w latach 1972–1982) brała udział w finałach indywidualnych mistrzostw Polski kobiet, najwyższe miejsce – piąte – osiągając w 1974 w Polanicy-Zdroju. Trzykrotnie startowała również w mistrzostwach świata seniorek: w 2000 r. w Rowach zajęła 15. miejsce, w 2002 w Naumburg (Saale) – 13. miejsce, natomiast w 2004 w Halle – 5. miejsce. W swojej karierze 7-krotnie zdobyła tytuł mistrzyni Polski seniorek (zawodniczek powyżej 50. roku życia).

Prywatnie.
Nauczycielka wf w szkołach średnich: Liceum Medycznym we Wrocławiu (1964-1965) i kolejno w Łodzi w: Technikum Łączności nr 2 (1965-1969), Medycznym Studium Zawodowym nr 3 (1971-1984), Zawodowym Studium Medycznym nr 5 (1984-1989) oraz w XXVI L.O. (1984-1991), okresowo trener la do 1972 (ŁKS, Start). Ukończyła kurs radiestezji, psychotroniki, hatha jogi, relaksu Schultsa. Prowadziła również pracownię terapii ruchem w Medycznym Studium Zawodowym oraz wykłady na Uniwersytecie 3-go wieku z zakresu niekonwencjonalnych metod leczenia.

Odznaczenia.
Mistrz sportu, odznaczona Medalem Honorowym PKOl, Złotą Odznaką PZLA i PZSzach i innych odznaczeń sportowych i wyróżnień.

Wywiad z Lucyną Krawcewicz
Źródło:
Onet
Data utworzenia: 12 lipca 2019 07:15
Wywiad przeprowadził Tomasz Kalemba.

Michalin to miejsca pani urodzenia. Pamięta jeszcze pani coś stamtąd?
– To jest na kresach. Należał do dawnego województwa poleskiego. Pamiętam Michalin jak przez mgłę. Miałam ledwie kilka lat, kiedy wyruszyliśmy w kierunku Polski. Ojciec Konstanty był oficerem. Zdezerterował. Miał skądś informację, że chcą go zgarnąć do Katynia. Załatwił furmankę i uciekaliśmy w kierunku okupowanej Polski. – Wojna była niesamowita. W naszych terenach paliło się wszędzie dookoła. Walki toczyły się ze wszystkich stron. Trafiliśmy w okolice Giżycka. Niestety też w sam środek walk. Trup słał się gęsto. To było przerażające. Ojciec musiał odrzucać trupy, bo koń nie chciał iść po nich. W końcu jeden z pocisków trafił w zwierzaka. Szukaliśmy pomocy w jednej z chałup, w której było pełno Niemek. W pewnym momencie wpadł Rosjanin i chciał je wszystkie rozstrzelać. To była straszna trauma. Goniono nas w kierunku Fromborka. To była zima. Zatoka Gdańska była wówczas zamarznięta, więc Niemcy uciekali przez nią. Rosjanie jednak zrzucili tam kilka pocisków. Niemal wszyscy poszli na dno. Razem ze mną była mama, starsza siostra i mały braciszek. W końcu wylądowaliśmy we Fromborku i tam osiedliśmy w jednym z opuszczonych domów. Takich budynków była tam cała masa.

Oszczepniczka, siatkarka, szczypiornistka, szachistka. Ciekawie się zapowiada. Ktoś w rodzinie uprawiał sport?
– Ojciec grywał w szachy. Był też bardzo sprawny i lubił się popisywać.

A pani jak trafiła do sportu?
– Chodziłam do Liceum Ogólnokształcącego w Braniewie. Miałam tam w trzeciej klasie z problem chemią. Podpadłam nauczycielce.

W jaki sposób?
– Mieszkałam w internacie, przed którym rosła bardzo wysoka grusza. Na przerwach zbierałyśmy z niej owoce. Akurat przyszła do nas nowa kierowniczka internatu. To właśnie wspomniana chemiczka. Uznała mnie za łobuza. Byłam u niej przegrana. Miałam poprawkę z chemii, ale nie chciałam na nią pójść. Wtedy zganiła mnie mama. Zaczęłam się zastanawiać, co dalej ze mną będzie, kiedy nagle usłyszałam o Januszu Sidle. Wszędzie o nim mówiono i pisano. Też postanowiłam być taka jak on i rzucać oszczepem. Poszukałam szkoły sportowej. W tym czasie w Polsce były trzy technika wychowania fizycznego w kraju. W Szczecinie, Katowicach i Gdańsku. Napisałam do wszystkich, chwaląc się wynikami. W Gdańsku i Katowicach nie mieli miejsca w internacie. Musiałabym tam szukać stancji. Szczecin przyjął mnie chętnie i od razu zapewnił internat. Opuściłam zatem mury ogólniaka i przeniosłam się do Szczecina, ale tam przyjęli mnie do drugiej klasy. Technikum było trzyletnie, więc niewiele traciłam. Zaraz po przyjęciu z trzyletniego technikum zrobiono pięcioletnie, więc dość długo się uczyłam. Tam, choć cały czas marzyłam o rzucie oszczepem, to wciąż szukałam swojej konkurencji. Wszędzie tam, gdzie była jakaś mistrzyni, to chciałam ją zlać. Byłam strasznie zawzięta i nikomu nie popuściłam. Pamiętam, jak chciałam dorównać Ali Dziobie, która była mistrzynią w mieście w rzucie oszczepem. Postanowiłam, że spróbuję z nią rywalizować, choć oszczepem rzucałam, jak kamieniem. Nawet czasami wbijał się on drugim końcem. Mało tego. Ona grała jeszcze w piłkę ręczną, więc na tym polu też chciałam jej dorównać. I tak się to wszystko zaczęło.

Trudno było się zdecydować na jedną z tych dyscyplin?
– W piłkę ręczną to ja byłam niezły kozak. Kiedyś byłam bardzo dobra w dwa ognie, więc miałam niezłe rzuty. Dlatego bardzo chętnie od razu zapisali mnie na zajęcia piłki ręcznej. Nawet byłam z Łącznościowcem Szczecin w najwyższej klasie rozgrywkowej. Wcześniej grałam też w Kusym Szczecin. Wiele spotkań towarzyskich rozgrywaliśmy wówczas w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Podobało mi się to. A oszczep? Po kilku treningach wystartowałam w zawodach i pobiłam rekord Szczecina. W Kusym Szczecin od razu zaproszono mnie do startów w ich barwach. Była nawet taka śmieszna sytuacja, że pojechaliśmy do NRD na zawody i trenerzy powiedzieli mi, że startuję na drugi dzień. Siedzę na stadionie, a tu akurat wyczytują moje nazwisko, a do tego wybiegają oszczepniczki NRD i ZSRR. Nie miałam ze sobą ani kolców, ani dresów. Byłam ubrana w bardzo wąskie spodnie z cekinami. Od koleżanki pożyczyłam bluzkę w amerykańskie numery na guziki. Musiałam jednak je rozpiąć, bo jak się napięłam to tylko trzeszczała. Spodnie podwinęłam do kolan. Kolce pożyczyłam od kolegów. To były jednak buty do biegania i o numer za duże. Wyglądałam jak błazen wśród tych dziewczyn. One już wykonywały rzuty próbne, kiedy ja dopiero wbiegłam i zaczęłam się rozgrzewać. Wszystko w przyspieszonym tempie. Nawet nie zdążyłam oddać rzutów próbnych. Wymierzyłam tylko rozbieg. Mimo tego już w pierwszej próbie przerzuciłam wszystkie zawodniczki. Oszczep poleciał na 47 metrów.

Zauważono wówczas panią?
– Tak. Po tym wyniku trener kadry w oszczepie Zygmunt Szelest zainteresował się mną. Miałam wprawdzie prymitywną techniką, ale byłam skoczna, bo dobrze skakałam też wzwyż. Zauważył potencjał i stwierdził, że jest szansa na dalekie rzucanie. Zaprosił mnie na obóz do Spały. Znalazłam się w szerokiej kadrze Polski w rzucie oszczepem. Tyle tylko, że w tym samym czasie otrzymałam też powołanie do reprezentacji Polski w… piłce ręcznej. Byłam tam trochę postrachem zawodniczek, bo miałam niesamowite uderzenie. Dziennikarze już wypisywali, że jak Krawcewicz rzuca, to lecą drzazgi. Byłam obrotową, więc zdarzały się mecze, że nawet trzy rywalki mnie pilnowały.

Jak pani z tego wybrnęła?
– Byłam bardzo rozdarta, bo kochałam zarówno lekkoatletykę, jak i piłkę ręczną. Zaczęłam się zastanawiać i kalkulować. W oszczepie pracowałam na siebie, w piłce ręcznej wszystko, co robiłam, to dla drużyny. Tu nie miałam takiego wpływu na wynik, jak w lekkoatletyce. Zdecydowałam się zatem wybrać obóz w Spale. Tam spotkałam takich asów oszczepu jak: Sidło, Jan Kopyto, Zbigniew Radziwonowicz czy Ula Figwer. Wszyscy bardzo mi pomagali. Wreszcie spełniły się moje marzenia. Tym był występ w barwach reprezentacji Polski. Potem mogłam umierać (śmiech). To najlepszy przykład na to, że powinno się marzyć.

Nie ciągnęło pani do piłki ręcznej?
– Pewnie, że tak. Szelest zabronił mi jednak grać w piłkę ręczną. Zapowiedział, że jak tylko dowie się, że znowu gram, to wyrzuci mnie z reprezentacji. Łączenie tych dwóch dyscyplin powodowało, że psułam technikę rzutu w oszczepie. W piłce ręcznej cały ciężar ciała przechodził na ugiętą nogę w kolanie, a do tego rękę ciągnie się z boku. W oszczepie noga ma być zablokowana, a rękę ciągnie się górą.

Nie żal było?
– I tutaj powiem panu niesamowitą historię. Byliśmy akurat na zgrupowaniu. Chyba w Międzygórzu. Dziewczyny z klubu wysłały do mnie telegram z prośbą, bym wsparła je w walce o utrzymanie. Mecz był w sobotę gdzieś chyba w okolicach Katowic. Tego dnia nie było jednak treningu, a w niedzielę mieliśmy tylko rozruch. Pojechałam. Prosiłam tylko trenera, żeby nie pisali o mnie w gazecie. Zagrałam i strzeliłam chyba pięć bramek. Od razu wróciłam na zgrupowanie, a do kwatery wchodziłam przez okienko w piwnicy.

Trener się dowiedział?
– Rano wyszłam na rozruch, a Szelest szedł z gazetą. Zaczął mnie wypytywać, czy mam siostrę. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że tak. Pytał zatem dalej: czy ona gra w piłkę ręczną? Zatkało mnie, ale szybko przytaknęłam. I wtedy wypalił: i ona rzuca też oszczepem. Nie było sensu dalej kłamać. Trener wiedział o wszystkim. Z miejsca usunął mnie z reprezentacji. Byłam załamana. Dalej jednak trenowałam i startowałam w lidze. Pewnego dnia Ula Figwer zaprosiła mnie na międzynarodowe zawody z okazji 500-lecia Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pojechałam i wygrałam, a zawody miały niezłą obsadę. Wtedy podszedł do mnie Szelest i zapowiedział, że mam się natychmiast pakować, bo jadę do Londynu na mecz Polska – Anglia. Nie wróciłam już do domu, tylko od razu autokarem pojechałam do Warszawy po odbiór sprzętu. Wzięłam dres, ale zaraz po meczu musiałam go zwrócić. Nie było tak jak teraz, że każdy otrzymuje sprzęt na własność. Skoro jechałam po ubiór, to wywaliłam swoje dziurawe trampki, przekonana, że otrzymam adidasy. Tymczasem butów nie dostałam. Pojechałam więc w trepach. W Londynie rywalizowaliśmy na White City. Stadion było otoczony sznurkiem, bo tam odbywały się wyścigi psów. Przeskakiwałam przez tę przeszkodę, ale krzywo postawiłam nogę. Ta spuchła jak bania. Miałam skręconą kostkę. Lekarze szybko zamrozili mi nogę. Nie czułam bólu i mogłam dalej startować. Nikogo jednak nie obchodziło to, że kontuzja tylko się pogłębiała. Z tą kulawą nogą wygrałam rzut oszczepem.

I co dalej?
– Leczyłam kontuzję, ale też studiowałam na WSWF we Wrocławiu. Tam dalej grywałam w piłkę ręczną, ale też w siatkówkę chyba na drugoligowym poziomie. Naszym kapitanem była wówczas wspaniała himalaistka Wanda Rutkiewicz. Grała naprawdę świetnie.

W latach 60. ubiegłego wieku błyszczała pani jednak na stadionie lekkoatletycznym. Zdobyła pani mistrzostwo Polski w rzucie oszczepem, a także trzy razy wicemistrzostwo.
– Byłam wtedy w najlepszym wieku dla sportowca. Późno jednak rozpoczęłam lekkoatletyczne treningi. Moja przygoda z tą dyscypliną trwała do 1968 roku. Miałam 30 lat, kiedy skończyłam.

Spełniło się przy okazji marzenie sportowca, bo wystąpiła pani w Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku.
– To było dla mnie wielkie przeżycie, ale też była to dla mnie wielka przykrość.

Dlaczego?
– To był drogi wyjazd. Wielu lekkoatletów miało wypełnione minima, ale do Meksyku mogła pojechać tylko określona liczba sportowców. Żebym mogła wystąpić w igrzyskach zabrano miejsce Teresie Nowak, pozbawiając ją paszportu. Czułam się jak złodziej. Płotkarek jechało i tak wiele, a oszczepniczka była tylko jedna – Daniela Jaworska. W mistrzostwach Polski, jakie były w Zielonej Górze rzuciłam wówczas 53,06 m. To była jeden z lepszych wyników w Europie w tym czasie. Postanowiono więc wysłać dwie oszczepniczki.

Jak wspomina pani te igrzyska?
– Byłam oczarowana Meksykiem. Wszędzie było tak wiele telewizorów, podczas gdy u nas w Polsce nie każdy go miał, a poza tym można było oglądać tylko jeden program. Tymczasem tam można było naraz obejrzeć kilka dyscyplin w telewizji. Byłam tym zachwycona. Poza tym nie brakowało fantastycznych występów artystycznych. Nie sposób było się nudzić. Fantastyczne było to, że na stołówce można było spróbować potraw z całego świata. To był niespokojny czas w Meksyku ze względu na zamieszki. Na czas igrzysk zawieszono jednak działania. Byliśmy jednak otoczeni wysokim płotem, przez który – jak na małpki – spoglądali miejscowi. Sam Meksyk położony jest na dnie wyschniętego jeziora Anachuac i otoczony jest potężnymi górami. To powodowało, że w mieście był niesamowity smog. Ludzie mieli przez to przekrwione oczy. Raz wybrałam się do centrum z wioski olimpijskiej, która była położona 40 kilometrów od miasta na wzgórzach, to co jakiś czas musiałam podskakiwać do góry, żeby zaczerpnąć lepszego powietrza. Zapamiętałam to miasto jako miejsce wielkich kontrastów. Naprzeciwko biedy było bogate dzielnice.

W wiosce olimpijskiej wiedliście spokojne życie?
– Różnie z tym bywało. Jak zwykle popisywał się Władek Komar. Raz rzucił torebkę chyba z czwartego piętra, która spadła na czarnoskórego zawodnika. Zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Polska delegacja, w ramach przeprosin, wydała bankiet.

To był czas, kiedy polscy sportowcy korzystali z takich wyjazdów i zabierali różne rzeczy na handel.
– Tam nie było takiej możliwości. Otrzymaliśmy bardzo dużo sprzętu. Były marynarki, spódnice i duże torby adidasa. Dostaliśmy też buty, które nas uwierały i kaleczyły nogi, a trzeba było w nich przejść na defiladzie na ceremonii otwarcia igrzysk.

Nie było chyba przyjemnie?
– To była makabra. Długo czekaliśmy na przemarsz. Staliśmy w pełnym słońcu. Padało ono prosto na nas. Nawet nie rzucaliśmy własnego cienia. Nie było się gdzie schować. Do tego staliśmy w tych ciasnych butach z Chełmka. Dopiero, kiedy po przemarszu dotarliśmy do wyznaczonego miejsca, można było ściągnąć buty i dać ulgę nogom, stając na zimnej ziemi.

Samego startu w igrzyskach nie zaliczyła pani do udanych.
– Oj, beznadziejnie było. W ogóle nie wiedziałam, jakim oszczepem rzucać. Heldem uzyskałam około 60 metrów, ale sędzia nie zaliczył mi tego rzutu, bo nie wbił się zbyt dobrze. W drugim rzuciłam Pionierem na zaliczenie. Miałam przynajmniej pewność, że dobrze wbije się w ziemię. Poleciał jednak tylko na 51,54 m. Skończyło się ostatecznie na 12. pozycji. Zawody były rozgrywane na tartanie. To była dla mnie nowość. Rzucało się zupełnie inaczej niż na żużlu. Zaraz po Meksyku pojechaliśmy na mityng poolimpijski na Kubę. Tam wygrałam. Wreszcie mogłam rywalizować na ziemi.

Po igrzyskach zakończyła pani przygodę z rzutem oszczepem?
– Jeszcze mogłam startować, bo nie byłam wypalona. Przestałam się jednak łapać do pierwszej dwójki, bo wyskoczyła wówczas Ewa Gryziecka, która zresztą potem pobiła rekord świata. Przestałam otrzymywać sprzęt ze związku, bo nie byłam już perspektywiczna. Wyczytałam, że w Łodzi poszukują szachistek do klubu w wieku 7-100 lat. Mieściłam się w tym przedziale, więc zapisałam się na “Pierwszy krok szachowy”.

Tak zaczęła się, trwająca do dziś pani kariera szachowa?
– Tak. Bez żadnych treningów wystartowałam w mistrzostwach Łodzi i tam podzieliłam pierwsze miejsce z Anią Szymczak, która miała wówczas pierwszą kategorię. To był sukces, po którym przyjęli mnie do Startu Łódź. Zaraz po tym pojechałam na mecz Łódź – Warszawa. Tam zagrałam z olimpijką Mirosławą Litmanowicz. Bardzo brzydko zachowywałam się wówczas przy stole. Zresztą potem solidnie opieprzył mnie mój trener Jasiu Gadaliński. Dopiero wtedy wyjaśnił mi, jak zawodnik powinien zachowywać się przy stole, bo nikt wcześniej tego mnie nie uczył.

Co tam pani wyprawiała?
– Litmanowicz to była wielka mistrzyni i myślała długo nad każdym ruchem. Ja szybko wykonywałam kolejne posunięcia. Kiedy ona myślała, wyciągnęłam sobie widokówki i zaczęłam je oglądać. Potem zaczęłam czytać książkę. Na stojąco wykonywałam ruchy, a to jest w szachach szczyt lekceważenia.

Jak się skończył pojedynek?
– W końcówce tej partii miałyśmy po jednej wieży. Ja dodatkowo miałam dwa piony więcej. Nie miałam żadnego pojęcia o rozgrywaniu końcówek, ale pomyślałam sobie, że jak stanę wieżą na środku to będę kontrolowała piony. Tymczasem tego ustawia się za wieżą i dopiero pcha się go przodu. Litmanowicz wyłapała mi wszystkie piony i ostatecznie skończyło się remisem. Pisano wówczas w gazetach o wielkim moim sukcesie, bo nieznana Krawcewicz zremisowała z olimpijką.

To, że pani grała w szachy to zasługa ojca?
– Tak. Podpatrywałam czasami jak gra i od niego się nauczyłam. Po wojnie była wielka bieda. Nie mieliśmy szachów. Narysował więc na kartonie pola, a figurki ulepił z chleba, malując je czarną i białą farbą. Najpierw dawał mi fory, a potem wygrywałam już z nim bez tego.

I miała pani chyba sporo sukcesów.
– To prawda. W 1972 roku byłam mistrzynią Polski w szachach błyskawicznych. Dwa lata później zajęłam piąte miejsce w mistrzostwach kraju w szachach. Nie wystartowałam nigdy w olimpiadzie szachowej, ale za to zajmowałam wysokie lokaty w mistrzostwach świata seniorów. W 2004 roku w Halle zajęłam w nich piąte miejsce. Jako weteranka wróciłam też do lekkoatletyki.

Naprawdę?
– Startowałam w mistrzostwach Europy weteranów w Turku. Tę podróż przez ówczesny Związek Radziecki zapamiętam do końca życia. Było strasznie. Kiedy jechaliśmy w tamtą stronę, to na granicy z Finlandią chcieli nam zabrać wszystko. Włącznie z pieniędzmi. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, to przez dziesięć dni mieszkaliśmy w autokarze. Aż mnie trzepie, kiedy przypomnę sobie spanie na siedząco. To było straszne. Miałam długą przerwę od oszczepu, ale jakoś sobie poradziłam. To był czas, kiedy zainteresowałem się wschodnimi metodami leczenia, psychotroniką, radiestezją, a także pracą z energiami.

Po co to wszystko?
– Po to, żeby lepiej grać w szachy. Jeszcze jak byłam w kadrze mieliśmy kursy z relaksu Schultza. 15 minut takiego relaksu daje tyle, co dobrze przespana noc, a zrelaksować można się w każdych warunkach. To były jednak takie podstawy, a dopiero potem pogłębiłam tę wiedzę. Zrobiłam nawet zlepek tych wszelkich relaksów i uczyłam tego. Kokosów jednak nie zarobiłam, bo pobierałam niewielkie opłaty, a nie wiedziałam, że to takie drogie. Obecnie mam emeryturę nauczycielską, która jest marniutka.

Ciężko z niej wyżyć?
– Nie jest łatwo. W tej chwili, jeśli chcę pojechać na jakiś turniej szachowy, to muszę oszczędzać przez cały rok, żeby sobie zafundować udział w nim.

Wiem, że pracuje pani też z niepełnosprawnymi.
– Tak. Pomagam głuchym i niewidomym. Jeżdżę z nimi jako opiekunka na turnieje szachowe. To wszystko jednak społecznie. Mnie się to jednak opłaca, bo za niewielką kwotę mogę wyjechać gdzieś na kilka dni i jeszcze do tego dobrze pojeść (śmiech). Nie pobieram żadnych pieniędzy, bo oni przecież sami mają cienkie renty. Prowadzę też zajęcia szachowe jako trener.

Skąd tyle energii u 81-letniej kobiety?
– Jestem wojownikiem i staram się optymistycznie patrzeć na życie. W tym wszystkim towarzyszą mi szachy, które są moją pasją. Przecież w nich jest tyle emocji, a do tego wymagają dbania o kondycję.

Szachy?
– Oczywiście. To, wbrew pozorom bardzo męcząca gra. Dlatego też dbam o dobrą kondycję i codziennie ćwiczę, chociaż niedawno umierałam.

Co się stało?
– W starszym wieku nie ma się pragnienia i nie chce się pić. Dlatego trzeba się zmuszać, bo łatwo można się odwodnić o tym się przekonałam na własnej skórze.

Wspominała pani o niekonwencjonalnych metodach i o tym, że dzięki nim chciała być pani lepszą szachistką. To rzeczywiście pomaga?
– Oczywiście. Dzięki temu poznają mowę ciała. Wiem też, jak powinien się człowiek zachowywać w czasie partii szachów. Teraz już wiem, że ważne jest siedzieć prosto, bo wszelkie skręty powodują uciski i pojawiają się zakłócenia w naszym organizmie. Trzeba też dbać o ćwiczenia oddechowe. Dowiedziałam się też o wpływie aury.

Można to rozwinąć?
– Jeżeli ktoś jest zarozumiały, ma tupet i jest pewny siebie, to może zakłócić aurę innej osoby.

Zdarzało się pani leczyć innych tymi metodami?
– Tak. Przez 20 lat uczyłam w medycznym studium pomaturalnym. Ponieważ interesowałem się niekonwencjonalnymi metodami leczenia, więc nie było mi to obce. Uczyłam tego swoich podopiecznych. I to im pomagało.

Stosowała pani także bioenergoterapię?
– Też.

Trzeba się z tym urodzić?
– Nie. Można się podładować. Energię można pobierać z: kosmosu, ziemi, drzew, słońca. Buduje się kulę energii i kiedy zbliża się ręce, to wówczas powstaje silne pole magnetyczne. Ręce się wówczas tak odpychają, że nie można ich do siebie zbliżyć. Tego wszystkiego można się nauczyć. Ładować ręce można też przez intensywne pocieranie. I wtedy takie dłonie można przykładać do bolącego miejsca. To silne pole magnetyczne, powstające pomiędzy rękami, niszczy wówczas źródło choroby.

Bioenergoterapeuta może sam wyczuć chore miejsce?
– Można je wyczuć rękami. Czuję wówczas aurę. W miejscach, w którym jest ból, pojawiają się ubytki. Aura wówczas jest zagięta. Wtedy wiem, gdzie jest problem. Był czas, że nawet chodziłam po szpitalach i pomagałam pacjentom.

Nie śmiali się z pani?
– Nie, a jeśli komuś to pomagało, to był zadowolony.

Niektórzy kpią z bioenergoterapeutów.
– Bo dopóki ktoś nie zobaczy, to nie uwierzy. Żeby wytworzyć aurę, to trzeba naprawdę bardzo dużo ćwiczyć, aż do momentu, kiedy ją widać. To jest strasznie wyczerpujące, dlatego wielu bioenergoterapeutów krótko żyje. Dotykanie chorych ludzi wyczerpuje, a poza tym wiele tej złej energii bierze się na siebie.

Pani też miała problemy?
– Przy leczeniu bioenergoterapią byłam czasami bardzo wykończona. Byłam nawet u radiestety na oczyszczaniu. Wtedy rzuciłam bioenergoterapię. Zaczęłam czytać coś więcej na ten temat i dowiedziałam się, że na bioenergoterapeutę toksycznie może nawet działać grupa krwi pacjenta. Takim objawem są chociażby torsje. Kiedyś zdarzyło się, że zaczęłam wychodzić z ciała. Byłam w astralu. Spotykałam tam niesamowite zwierzęta, a potem przyszła niesamowita euforia, kiedy wyszłam z ciemności i tunelu do jasności, gdzie jest dużo światła i zieleni. Mogłam nawet fruwać.


Źródło informacji.
onet.pl, Wikipedia

Autor.
dziki-1969

STRONY POŚWIĘCONE ŁKS ŁÓDŹ

Previous Next
Close
Test Caption
Test Description goes like this